Z Wadimem Tyszkiewiczem, prezydentem Nowej Soli i jednym z najlepszych samorządowców w Polsce, rozmawiamy o tym, jak z miasta upadłego stworzyć ikonę rozwoju gospodarczego, czy specjalne strefy ekonomiczne powinny dalej funkcjonować i co zrobić, by skutecznie walczyć o zagranicznych inwestorów.
Tomasz Matejuk: W opublikowanym niedawno przez Newsweek rankingu prezydentów miast zajął Pan drugie miejsce. To było zaskoczenie?
Tomasz Matejuk: W opublikowanym niedawno przez Newsweek rankingu prezydentów miast zajął Pan drugie miejsce. To było zaskoczenie?
Wadim Tyszkiewicz, prezydent Nowej Soli: Rzeczywiście, nie spodziewałem się aż tak dobrego wyniku, dlatego, że reprezentuję nieduże, jedno z mniejszych miast prezydenckich w Polsce. Są też miasta piękniejsze i bogatsze od nas.
Chciałbym jednak zaznaczyć, że to nie był ranking miast, tylko ranking prezydentów. To często jest mylone. Nie chodziło więc o statystyki, kto ma jaki budżet albo kto ile przeznacza na inwestycje, od tego są inne rankingi.
Co więc przesądziło, że znalazł się Pan na podium, jedynie za prezydentem Sopotu?
Myślę, że to wysokie miejsce, największy mój sukces w życiu, wynika z tego, że jestem dosyć aktywnym samorządowcem. A oprócz tej aktywności, docenione zostały oczywiście także osiągnięcia miasta.
Nowa Sól była miastem upadłym, miała ogromne problemy. Kiedy zaczynałem swoją karierę samorządową 14 lat temu, zastałem 42-procentowe bezrobocie.
Skąd się ono wzięło?
Byliśmy jednym z najbardziej uprzemysłowionych miast w Polsce. Mieliśmy dwa gigantyczne zakłady: fabrykę nici Odra, która zatrudniała 5 tysięcy kobiet i Dolnośląskie Zakłady Metalurgiczne, gdzie było zatrudnionych 5 tysięcy mężczyzn. To były dwa giganty, które upadły.
Kiedy?
Kiedy?
One upadały przez jakiś czas, ale tak całkiem upadły na przełomie wieków – 1999, 2001 rok to już była totalna agonia. W krótkim czasie pracę straciło około 10 tysięcy ludzi. Te zakłady już nigdy się nie podniosły – były za duże, nie miały szans na restrukturyzację.
Pan został prezydentem w 2002 roku, czyli zaraz po upadku tych wielkich fabryk. Jak udało się postawić Nową Sól na nogi?
Jestem menedżerem – przez 17 lat prowadziłem własną firmę, zatrudniałem blisko 50 osób i wywodzę się ze środowiska przedsiębiorców. Czuję biznes i zawsze uważałem, że zarządzanie samorządem to też jest namiastka biznesu. Trochę inaczej wydaje się zarobione pieniądze, ale zarabiać je trzeba i potem racjonalnie nimi dysponować.
Po pierwsze, postanowiłem odbudować gospodarkę w Nowej Soli. My jesteśmy miastem nijakim – nijakim pod tym względem, że nie mamy potencjału, do którego moglibyśmy się przyczepić.
Jak choćby Polkowice i miedź.
Na przykład. Albo jak Kutno i dwie autostrady, Sopot i Bałtyk czy Zakopane i Tatry. My mamy Odrę, która kojarzona była z powodzią i nieszczęściem. Dla nas jedyną szansą było więc odbudowanie gospodarki i przemysłu.
I my to zrobiliśmy. Dziś Nowa Sól jest przykładem, że można się rozwijać – jesteśmy jednym z najszybciej rozwijających się miast w Polsce, zachowując oczywiście odpowiednie proporcje.
Postawiliśmy więc na gospodarkę – walkę o inwestorów na wszystkich frontach, wykorzystywanie każdej okazji. Samorządowcy często pytają mnie, jak osiągnąć sukces gospodarczy i pozyskać inwestycje. Moja rada to: przede wszystkim trzeba nauczyć się przegrywać.
W biznesie jest jak w sporcie – często, zanim osiągnie się sukces, trzeba dostać porządne lanie od konkurentów. Nie można się poddać – my też na początku przegrywaliśmy i nieraz uroniliśmy łzę, bo wykonywaliśmy ciężką pracę, a efektów nie było.
UM w Nowej Soli
Z kim przegrywaliście?
Pierwszy z wielkich przegranych to przełom roku 2003 i 2004 – Bridgestone, opony samochodowe. Oni wybrali ostatecznie Węgry. Nowa Sól była wówczas jedyną lokalizację w Polsce braną pod uwagę – wygraliśmy konkurencję z wszystkimi innymi w kraju, ale przegraliśmy z Węgrami.
Dlaczego?
Nie wiem, co zadecydowało. Trzeba byłoby zapytać ówczesnego premiera Marka Belkę albo PAIiIZ (Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych – przyp. red.). My zrobiliśmy wszystko, co do nas należało, byliśmy przygotowani perfekcyjnie. Zadbaliśmy o wszystko, włącznie z menu na kolacji w języku japońskim, szczotkami do czyszczenia butów czy przenośnymi toaletami na terenie pod przyszłą fabrykę. No ale się nie udało.
Później przegraliśmy też walkę o ASUS-a. Było bardzo blisko – liczyły się tylko Czechy i my, losy ważyły się przez trzy miesiące. Byliśmy też o włos od zdobycia fabryki turbosprężarek Daimlera.
Powtórzę: trzeba być perfekcyjnie przygotowanym, wiedzieć wszystko o danej inwestycji i potrzebach inwestora, ale i to czasem nie wystarczy. Jak do mnie przychodzi inwestor i zaczyna zadawać pytania, jak go proszę, żeby się z nimi wstrzymał do końca mojej prezentacji. A po niej, zazwyczaj nie ma już żadnych pytań.
Mówił Pan o porażkach. A jakie były największe sukcesy?
Było ich sporo, mamy obecnie kilkanaście fabryk. Ale dużym sukcesem, który niektórzy postrzegają jako porażkę, było Funai, japońska fabryka telewizorów. Ich już u nas nie ma – oni się wyprowadzili w ogóle z Europy, przegrali konkurencję z Samsungiem czy LG. Ale została po nich hala o powierzchni 25 tys. metrów kwadratowych – w ich miejsce weszli Szwajcarzy, firma Model, która jeszcze powiększy tę halę o 100 procent, czyli będzie już 50 tys. metrów kwadratowych.
Każdy element rozwoju gospodarczego jest ważny, nawet jeśli jest obarczony ryzykiem. Nawet jeśli firma po 5 latach się wyniesie, to coś po sobie pozostawi, przez 5 lat ludzie będą mieli pracę, gmina zarobi na podatkach.
Jakich zachęt inwestycyjnych używacie?
Jestem zwolennikiem grantów, zwolnień podatkowych i wsparcia inwestycji. To wszystko jest policzalne. Jeżeli miałbym wpuścić na swój rynek koncern, który zabije lokalną firmę, to oczywiście tego nie zrobię. Ale jak wpuszczam na rynek firmę, która konkuruje tylko o pracowników, to jest to jak najbardziej w porządku.
Jeśli zwalniam kogoś z podatku na trzy lata, to przez trzy lata nie mam nic, ale już w czwartym roku zarabiam pieniądze. To jaki jest wybór: mieć pieniądze po czterech latach czy nie mieć ich wcale?
Tak samo jest z grantami. Podam przykład: przegraliśmy ze Słowakami walkę o fabrykę koncernu Honeywell. Ale przez długi czas Amerykanie byli zdecydowani na Nową Sól, chcieli zainwestować 200-300 mln złotych, dać pracę 200-300 osobom. Zwrócili się do rządu polskiego o grant – chodziło o 50 mln złotych. Oni dostali ten grant, ale już tych pieniędzy nie wzięli.
Dlaczego?
Proces podejmowania tej decyzji był tak długi, że kiedy Polska przyznała im grant, oni już byli wtedy na Słowacji. Te 50 mln złotych odrobiliby w trzy lata, a później mielibyśmy miejsca pracy, wysokie technologię, nowoczesną fabrykę. Ale polski rząd wybrał "nic".
A jak Pan ocenia pomysł, by zlikwidować specjalne strefy ekonomiczne?
To byłby błąd. Jestem zwolennikiem reformy stref ekonomicznych - to nie mogą być firmy do zarabiania pieniędzy na potrzeby zarządu. To jest chore. Strefy ekonomiczne powinny być ambasadorem polskiej przedsiębiorczości i pozyskiwać inwestorów. Dzisiaj one chcą kupić jak najtaniej i sprzedać jak najdrożej.
Strefy ekonomiczne są potrzebne, ale powinny być zdrowo zarządzane. Trzeba też mądrze wybierać firmy, które nie demolują lokalnego rynku pracy i nie uciekają od podatków.
Czyli nowosolska podstrefa Kostrzyńsko-Słubickiej SSE pomogła w rozwoju miasta?
Na pewno pomogła, ale mam też firmy, które wchodzą do strefy "na wszelki wypadek" albo w ogóle do niej nie wchodzą. Inwestor ma wybór, bo wchodząc do strefy musi spełnić określone kryteria, ma narzucone wymagania co do zatrudnienia czy wartości inwestycji.
UM w Nowej Soli
Uporał się Pan już z bezrobociem w Nowej Soli. Jaki jest kolejny cel?
Cały czas rozwój gospodarczy. Ten cel się nigdy nie zmieni, bo nigdy nie będzie tak, żeby nie mogło już być lepiej. Może się okazać, że przez ten rozwój gospodarczy niektóre firmy zaczną bankrutować, ale to wcale nie jest złe. To jest złe dla tego, który bankrutuje, ale nie jest złe dla systemu.
W USA funkcjonuje wskaźnik, który mówi o liczbie bankrutujących firm w ciągu roku. Jeśli jest on zbyt niski, spada NASDAQ (amerykańska giełda papierów wartościowych – przyp. red.), bo zdrowa konkurencja musi być na rynku.
Będzie Pan kandydował w następnych wyborach samorządowych?
Nie.
To co Pan będzie robił?
Z ręką na sercu, nie wiem. Mam propozycje, żeby wrócić do biznesu.
A dlaczego nie chce Pan już być prezydentem Nowej Soli?
Wydaje mi się, że 16 lat wystarczy. Moje miasto jest "ustawione" – ustawione w tym względzie, że poprzez odpowiednie zarządzanie, my wiemy, co się wydarzy za 3, 4 czy 5 lat. Teraz to już sprowadza się w zasadzie do administrowania miastem. A to mnie nie interesuje.
Czyli nie boi się Pan, że ktoś przyjdzie na Pana miejsce i zniweczy efekty Pana pracy?
Boję się, ale zrobię wszystko, żeby osoba, która mnie zastąpi, kontynuowała tę samą ścieżkę rozwoju, który my rozpoczęliśmy.
Dziękuję za rozmowę.